Strony

Strony

31 sie 2012

psy ze schroniska bardzo potrzebują domów...

Dwa dni temu wzięłam udział w wyjątkowej sesji. Odbyła się ona tuż przed schroniskiem we Wrocławiu i wzięły w niej udział wspaniałe psy, które pilnie potrzebują miłości i opieki. Jeśli ktoś z Was jest w stanie ofiarować to któremuś z nich i zechce zaadoptować jednego z piesków, to proszę o kontakt ze mną lub z fundacją Dwa Plus Cztery http://www.facebook.com/fundacja.dwapluscztery.

Wierzcie mi, że każdy z tych psów jest wyjątkowy. Nowe wolontariuszki nie znały niestety ich imion, więc tylko spisywaliśmy numery jakie mają na obrożach. Ale wystarczyła chwila, żeby się w nich zakochać. W każdym, bo każdy jest zupełnie inny. Jeden wyjątkowo dostojny i posłuszny, drugi chętny do zabawy, a kolejny całuśny i przytulaśny bardziej niż ja (a myślałam, że bardziej się nie da :)).

Pomyślcie proszę nad tym, czy nie chcielibyście ocalić któregoś pieska, a zyskacie najwspanialszego przyjaciela jakiego można sobie wyobrazić.



















 

Zdjęcia wykonał Kacper Krawczyk. 

30 sie 2012

zmiana domeny z ajanosz.blog.pl na alicjajanosz.blogspot.pl

Dokładnie tydz. temu założyłam bloga pod adresem ajanosz.blog.pl, ponieważ alicjajanosz.blog.pl już została przez kogoś zajęta. Dopiero będąc już użytkownikiem bloga zorientowałam się, że nie dość, że na blogspot.pl są ciekawsze rozwiązania wizualne (chyba, że tam czego nie zdołałam odkryć, co zważając na mój kolor włosów jest bardzo prawdopodobne), to domena z moim imieniem i nazwiskiem tutaj była jeszcze wolna! Więc prędko ją zarezerwowałam i zdecydowałam się przenieść tego nowo narodzonego bloga właśnie tutaj :)
Miło, jeśli tu trafiłeś drogi mój czytelniku i mam nadzieję, że pozostaniesz, bo wciąga mnie to blogowanie. Stwierdziłam, że skoro to początek, to wpisy z poprzedniego (nie byle jakiego, bo w końcu mojego pierwszego blogowego) tygodnia wklejam poniżej, gdyby ktoś miał ochotę poczytać do snu :) A'propos, my właśnie wróciliśmy z cudnego jam session i też idziemy spać... Spokojnej nocy :)

piosenka - darmowe narzędzie promocji?


Niech restauratorzy za darmo serwują obiady, a może dzięki temu ludzie zaczną kupować u nich desery i napoje?  Albo niech fryzjerzy za darmo nas strzygą, a może kiedyś pozwolimy im wymodelować lub pofarbować nam włosy? Przecież to też byłaby inwestycja w jakimś celu. Twórca „Straty Kazika” twierdzi, że muzycy zarabiają z koncertów, więc piosenki powinni udostępniać za darmo. Wydaje mi się, że to jednak o krok za daleko i nie tędy droga.
Nie sądzę, że traktowanie nagrań jako narzędzia promocji, a nie wartości samej w sobie miałoby być właściwym rozwiązaniem. Skoro to efekt naszej pracy, powinniśmy mieć możliwość zarabiania na tym pieniędzy, które przypuszczam, że w wielu przypadkach pozwoliłyby realizować nagrania kolejnych utworów. Bo skąd mamy mieć na to pieniądze? Z koncertów (poza topowymi składami), które wcale nie mają się proporcjonalnie do ilości odtworzeń czy pobrań utworów z internetu, muzycy dają radę żyć i spłacać kredyty. Sponsorzy nie kwapią się, aby inwestować w muzykę (około 80% sponsoringu w Polsce koncentruje się na sporcie), a żeby wygrać w lotto, by móc swobodnie do końca życia grać jazz i nie przejmować się niczym, trzeba mieć wyjątkowego farta.
Tak jak pisze moja koleżanka Kraksa Pl, w komentarzu pod artykułem do którego się odnoszę: http://natemat.pl/28953,tworca-straty-kazika-dosc-szantazu-moralnego-w-przemysle-muzycznym-piractwo-to-zdrowa-kultura - nagranie muzyki na dobrym poziomie w porządnym studiu, a później zmiksowanie i mastering materiału wymaga sporych nakładów finansowych. Wszystkim znanym mi muzykom zależy na tym, by jakość ich dzieł była jak najlepsza i aby nie korzystać jedynie z gotowych sampli, ale tworzyć z żywym człowiekiem, który w swój jedyny i wyjątkowy sposób wydobywa dźwięki z instrumentu. To nadaje piosenkom indywidualnego charakteru i wyjątkowego klimatu, a żeby to zrealizować, trzeba nagrywać w dobrym studiu i na zawodowym sprzęcie. Nie wspominając już o wydatkach na wieloletnie kształcenie i kupno instrumentów.
Nie wiem jakie jest najlepsze rozwiązanie, aby realnie wyeliminować piractwo i aby twórcy mieli cokolwiek z tego, że ich piosenki mają swoich odbiorców. Dosyć sensownie brzmi „abonament” wpleciony w koszt posiadania internetu i wypłacanie z niego honorariów dla twórców, których muzyka jest pobierana z sieci (oczywiście wg ilości pobrań). YouTube wprowadził przecież konta dla artystów, na których można uruchomić reklamy przy swoich teledyskach, dzięki czemu artyści zarabiają na ilości odtwarzanych nagrań, a wraz z nimi reklam. Jestem pewna, że ktoś łebski już dawno znalazł dobry pomysł, jak to rozwiązać tak, aby był wilk syty i owca cała.
Nie mam wątpliwości co do tego, że musimy nadążać za zmieniającą się rzeczywistością, ale totalne zakwalifikowanie utworów jako darmowych narzędzi promocji artysty, to w moim skromnym odczuciu jednak przesada…

sunday - my day?


Jeśli ktoś normalnie pracuje, to rozumiem, że niedziela jest dniem świętym. Ale jeśli ktoś nie chodzi do biura, urzędu, szkoły etc., a za miast tego siedzi sobie z ukochaną osobą w domu i tworzy sobie na spokojnie muzykę, pielęgnuje nowe gniazdko, wychodzi na 3 PSAcery dziennie, dopieszcza ogródek lub ewentualnie jedzie do parku czy na kawę z koleżanką, ślęczy w necie i coś tam ugotuje lub skonsumuje to co przygotował mąż (a zazwyczaj jednak tak jest), to niedziela wydaje się być naprawdę mało wyjątkowym dniem…
Nie chodzi o to, że chciałabym pracować w korporacji i użerać się z wrednym szefem. Cenię sobie to co mam, bardzo! Czasem sporo jeździmy po Polsce i nie tylko, bo w te wakacje graliśmy z HooDoo nawet na Litwie i na Ukrainie. Czasami prowadzimy warsztaty muzyczne (ja na wokalu, Bartek na perkusji) i wtedy też spędzamy sporo czasu poza domem. Podczas promocji ostatniej płyty „Vintage” ciągle byłam w podróży. Przesiadałam się tylko z pociągu do samochodu, z samochodu do samolotu, z samolotu do taksówki i… to chyba byłoby na tyle. Wtedy aż tęskniłam za domem i własnym łóżkiem (choć to nasze najwygodniejsze wcale nie jest). Ale kiedy robi się spokojnie i mamy wolne dni, to momentami brakuje mi systematyczności i takiego zwarcia, zebrania się do jakiegokolwiek konkretnego działania, przynoszącego wymierne efekty, których nie wiedzieć czemu jest mi brak. Wiem, że to wynika ze mnie samej i mam do siebie o to pretensje, a jednak nic z tym nie robię… Kiedy mam 7 niedziel w tygodniu, to moje celebrowanie dnia wolnego rozciąga się jak krówka (ta prawdziwa ciągutka, a nie te zacukrzone, łamiące się – choć one wg mnie są smaczniejsze). I choć z jednej strony mnie to irytuje, to trwam sobie w tym i tak trwam.
Soutache mnie trochę od tego poczucia próżności i bezproduktywności ratuje, bo po 2-3h zabawy w zszywanie sznureczków widzę konkret w postaci kolczyków. Jak coś dobrego nagramy to też jest miłe poczucie spełnienia, tym bardziej, że zaczynamy prace nad nową płytą i wszystko może się jeszcze wydarzyć. Wymyśliłyśmy też sobie z koleżankami, że będziemy robić miejskie kółko handmade’owe. Poprzyszywamy koraliki do starych bluzek, porobimy wyjątkowo modne w te wakacje kołnierzyki, a stare jeansy przerobimy na nowe szorty. Ale od paru dni jakoś ciężko mi się zabrać do czegokolwiek. W sumie to zaczęłam pisać bloga, więc chociażby to jest małym, ale jakimś tam wyczynem . Cholerstwo jakieś w tej mojej głowie się zadomowiło. Muszę je prędko wypędzić, bo jak się tak dłużej zastanowię nad tym moim uczuciem to dobrze wiem, że mam się bosko będąc zdrową, kochaną i mogąc żyć z tego co uwielbiam robić.
A’propos, kilka dni temu była u mnie moja mama i mój 7-letni chrześniak – Maciuś. Gdy w sklepie zoologicznym płaciłam za karmę i nową piłeczkę dla Molki, Maciek zadał mi poważne pytanie – Ciociu, a czy Ty w ogóle pracujesz? Odpowiedziałam, że przecież śpiewam. Odparł na to – a ja myślałem, że to takie Twoje hobby, a nie praca :). Wytłumaczyłam mu od razu, że mam niezwykłego farta, że  moja pasja daje mi zarobek, a wyznanie to zapoczątkowało lawinę pytań z cyklu – to kto jest szefem, a czy dużo zarabiasz itp. Ale i tak najlepszy był Maciek, gdy zabrałam go na wywiad, na który zaprosił mnie kilka dni temu Piotr Bartyś – szef muzyczny Radia Ram. Aby uatrakcyjnić Maciusiowi towarzyszenie mi podczas tego wywiadu, poprosiłam, aby mógł kogoś pozdrowić na antenie. Gdy nadszedł na to czas, Maciej mocno złapał mikrofon w obie ręce i nastała kilkusekundowa cisza, po której padło wyznanie – Julia. To ja, Maciek. Kocham Cię.
Pozamiatał nas wszystkich, będących przy tym, a pewnie również wielu słuchaczy Radia Ram. W ramach sprostowania dodam, że Julka to moja 9-letnia sąsiadka, którą Maciuś znał od 2 dni. Gdybyście mieli ochotę zobaczyć kilka zdjęć z tego wywiadu, to są tutaj: http://www.radioram.pl/articles/view/22506/srodowe-ram-cafe 
Molly już słodko śpi i pewnie śni się jej mięsko z grilla, którego dziś omal nie skradła ze stołu na tarasie, gdy odwiedzili mnie znajomi. Zobaczę jakiś film i będę czekać na Bartka, który właśnie wraca z koncertu…. O kurcze, to może przez to, że go nie było ten marudny nastrój…

Introducing Molly

Zawsze mieliśmy w domu jakiegoś zwierzaka. Były pieski i papużki. Zdarzył się nawet zając znaleziony w ogródku i uratowany przez mojego tatę.  Ale odkąd wiodę dorosłe życie, z dala od domu rodzinnego, brakowało mi czworonoga. Na początku bardzo chciałam mieć labradora. Oczywiście, uległam reklamie papieru Velvet :) Ale finalnie, zdecydowaliśmy się na pieska rasy Jack Russell Terrier. To wyjątkowa rasa. Pieski te są niezwykle aktywne, sprytne i zwinne. Uwielbiają się uczyć sztuczek i biegać za piłką. Pewnie kojarzycie pieska imieniem Milo, który wystąpił w „Masce” – to właśnie taki stworek, posiadający coś na wzór ADHD. Po raz pierwszy miałam do czynienia z przedstawicielem tej rasy dzięki mojej siostrze – Asi, która 2,5 roku temu została właścicielką jednego z nich. Pan Shanti, bo o nim mowa, jest niewiarygodnie ułożonym i mądrym psem. Przeszedł odpowiednie szkolenie, a poza tym jest championem, więc nie ma się co dziwić – błękitna krew :) Kiedy moja siostra zaszła w ciążę i zaczęła ze względów zdrowotnych potrzebować czyjejś pomocy, zaczęłam spędzać z Shantim dużo więcej czasu, a przez to zakochałam się w nim i zapragnęłam mieć swojego psa tej rasy. Ale nie było tak hop siup. Mimo, że mieszkamy w (jak się to fachowo nazywa) apartamencie z ogródkiem, to przez Bartka przemawiał zdrowy rozsądek. Wizja poniszczonych mebli, zasikanych podłóg i kanap, znajdywania psich kup w mieszkaniu, przymus wychodzenia na spacery w każdą, nawet najgorszą niepogodę i wreszcie argument koronny – co my z nim będziemy robić, kiedy będziemy jeździć na koncerty? Rzeczywiście, zagrożeń i problemów było wiele. Ale i tak, niezależnie od tego, od czasu do czasu oglądałam zdjęcia piesków w internecie. I tak pewnego razu wyszukiwarka wskazała mi zdjęcie Molly i jej brata. Dwa maleńkie szczeniaczki szukające domów we Wrocławiu. Nie posiadały rodowodów, ale sądziłam, że po prostu czyjaś suczka się oszczeniła i za drobną opłatą, która została nazwana „kosz utrzymania szczeniaczaka”, można było wziąć małe do domu. Los tak sprawił, że miejsce pobytu szczeniaków mieściło się tuż obok Ośrodka Kultury, wktórym akurat graliśmy koncert. W związku z tym niezwykłym zbiegiem okoliczności, przekonałam Bartka, że warto choć zobaczyć tego szczeniaczka. Chodziło o suczkę. Samczyk ze zdjęcia, jak również pozostali bracia Molly (bo na miejscu dowiedzieliśmy się, że było ich więcej) znalazł opiekunów bez problemu. Z dziewczynami jest gorzej. Ludzie boją się utrudnień podczas cieczki i ewentualnego potomstwa. Ale suczki są wrażliwsze, subtelniejsze. Nie miałam co do tego wątpliwości. Pojechaliśmy więc zaraz po koncercie pod wskazany adres i dopiero na miejscu zaczęłam faktycznie podejrzewać, że to jakaś pseudo hodowla. Choć spotkaliśmy się w prywatnym mieszkaniu, pieski ewidentnie zostały tam dopiero co przywiezione z jakiegoś innego miejsca – ponoć z domku na wsi. Właściciele nie chcieli nam pokazać nawet zdjęć rodziców Molly, co w prawdziwych hodowlach jest niedopuszczalne. Mimo wysokich kosztów, wiem już, że psy rasowe należy kupować w dobrych hodowlach. Chodzi o utrzymacie czystości rasy, a co za tym idzie, odpowiednich cech wyglądu psa, ale przede wszystkim charakteru i o pewność co do zdrowia psa. W pseudo hodowlach psy często są strasznie traktowane. Przetrzymywane w klatkach, głodzone i eksploatowane do rozmnażania się w celach zarobkowych. Często chore, nie uzyskując odpowiedniej pomocy zdychają w potwornych męczarniach. Oczywiście, nie ma reguły, ale mam znajomych, którzy pracują w pogotowiu dla zwierząt i nieraz oglądam zdjęcia i nagrania, które przedstawiają takie sytuacje. Nie wiem jak było w przypadku naszej Molly. Gdy ją zobaczyliśmy miała 2 miesiące. Była cała biała i jedynie na uszkach miała małe czarne plamki. Na szczęście była zdrowa i nie miała żadnych wad ukrytych. Oboje z Bartkiem zakochaliśmy się w niej od pierwszego wejrzenia. Ta nieporadna istotka stała się naszym psim dzieckiem w dwie sekundy. Mimo, że to ja nalegałam na to byśmy mieli psa, pozostawiłam ostateczną decyzję Bartkowi, bo nie chciałam go do niczego przymuszać. Byłam zdecydowana, że jeśli powie „nie”, to podziękujemy u wyjdziemy bez dyskusji. Na szczęście pierwsze co usłyszałam, to „bierzemy ją” :). W drodze do domu trzymałam ją na kolanach. Strasznie skomlała i pamiętam, że naszła mnie obawa, czy dobrze robimy. Już nie ma odwrotu, a bierzemy na siebie dużą odpowiedzialność. Zastanawiałam się, czy będzie jej z nami dobrze. Czy damy radę wychować ją na dobrego i radosnego pieska? Od tamtej pory minęło 7 miesięcy. Molly jest słońcem w naszym domu (zaraz obok Bartka :)) i pupilkiem całego naszego osiedla. Dwa razy w tygodniu jeździmy na zajęcia do naszego trenera – Irka Czerniejewskiego, który założył fundację „dwa plus cztery” i jest wspaniałym nauczycielem i przyjacielem psów. Gdy jeździmy na rowerach, Molly dzielnie biega obok nas. Kiedy otwieramy drzwi z samochodu, pierwsza do niego wskakuje i czeka na wycieczkę (chyba, że nie chce wracać z parku, wtedy biegamy za nią przez 20min). Ubóstwia biegać zapiłką, którą potrafi przynosić i zostawiać koło nogi przez bite 2h i nie nudzi się jej to. Na początku bała się innych psów, bo z powodu braku szczepień (to również niestety cecha pseudo hodowli) musiała być przez ponad 2 miesiące odizolowana od innych zwierząt. Ale teraz jest już odważną, zdrową i szczęśliwą psinką. Leży właśnie obok mnie na kanapie i dwóch poduszkach… Jezu, jak myśmy ją rozpieścili!

newborn


Witam na moim blogu :)
Zaczęło się pięknie - napisałam po długim namyśle sporo zdań na temat tego, dlaczego po kilkutygodniowych rozważaniach wreszcie zdecydowałam się założyć własnego bloga, po czym jednym nieudolnym ruchem skasowałam cały tekst. I to tuż przed jego publikacją!  Szlag by to trafił... Więc teraz już w skrócie - walczę ze swoim ego, a tym samym nie mogę przyznać, że to ono jest powodem, dla którego mam potrzebę samodzielnego kreowania informacji na swój temat. Ale mam kilka pasji, którymi chcę się dzielić z innymi, bo jestem istotą stadną, a natury się nie oszuka :)
Będę więc dla Ciebie, drogi czytelniku (zakładając pozytywną wersję zdarzeń, czyli że istniejesz) pisać o Molly, która z maleńkiego szczeniaczka staje się szalenie bystrym psiakiem, o moich handmade'owych kolczykach wykonywanych metodą soutache, o muzyce jaka mnie inspiruje i o tej którą tworzę z moim mężem, o podróżach i koncertach solowych i z najlepszym zespołem świata - HooDoo, codzienności i wielu niezwykłościach jakie się wydarzają dokoła mnie, a które naprawdę staram się zauważać i doceniać, bo na starość chcę czuć, że przeżyłam to wszystko na 100%. Pewnie coś o zakupach w lumpeksach, talent-showach czy intrygujących filmach i wyczynach kulinarnych mojego mężą też się tu znajdzie, więc jeśli masz ochotę mój domniemany czytelniku (w którego zaczynam na prawdę wierzyć) wejść w ten burdel razem ze mną i obserwować w jaką stronę zniesie nas wiatr, będzie mi bardzo miło. Może znajdziesz tu coś czego szukasz, a może nie. Niczego nie obiecuję...  W najgorszym wypadku wyjdzie mi z tego niezły materiał dla jakiejś pracy zaliczeniowej z psychologii klinicznej ;)